2014.07.26-27 – Mazovia 24h

2014.07.26Jednym z dwóch najważniejszych startów tym sezonie miała być Mazovia 24h. Wyścig, na który chciałem pojechać odkąd ukończyłem swój pierwszy 24h maraton w 2008 roku. Tym razem wszystko zagrało i zmotywowany pojechałem do Wieliszewa, a właściwie do Krubina, gdzie była baza maratonu. Przez cały sezon byłem świadomy swoich możliwości na tego typu zawodach, dlatego od dawna nastawiłem się na walkę o czołowe pozycje. Celem minimum było podium w kategorii M2 solo, a po przejrzeniu wyników z dwóch ostatnich sezonów bardzo chciałem tę kategorię wygrać. Celowałem też w podium solowej klasyfikacji open.

Rozdział I – ostatnie godziny przed maratonem

Jak to często w życiu bywa – teoria swoje, a praktyka swoje. Każdy wie, że trzeba zadbać wcześnie o każdy szczegół, żeby w ostatniej chwili nic nie wypadło. W praktyce wygląda to tak, że zawsze na tę ostatnią chwilę coś jednak zostanie. Wyczerpane baterie do pulsometru, zapasowe baterie do lampki, serwis martwego amora, ustawienie hampli, zaklepanie noclegu, zakup koksu (keep chill, izo, magnez, banany i takie takie). W myśl zasady „Nie potrzebuję terminów, potrzebuję deadline’ów” ogarniam wszystko i w piątek wieczorem wyjeżdżam z Lublina w drogę do Krubina. A właściwie wyjeżdżamy, gdyż do osiągnięcia celów niezbędna jest dobra ekipa techniczna, która będzie czuwać podczas maratonu i dbać o to, żebym mógł skupić się przede wszystkim na jeździe. Ekipy oczywiście nie ma, jest „tylko” osamotniona Aneta, która rezygnuje ze swoich zawodów, żebym mógł pocisnąć Mazovię.

Do miasteczka zawodów docieramy około godz. 23. W budynku, w którym nocują zawodnicy, trwa niezwykle huczna impreza. Królują hity, które leciały na osiemnastkach jak byłem w liceum, uzupełnione o najnowsze przeboje Weekend, Donatan & Cleo itd. Miejsce dosłownie idealne żeby w nim nie być. Wyboru jednak nie mamy, cudem znajdujemy wolną szatnię, w której do 4 w nocy próbujemy usnąć. Od 4 już nawet nie próbujemy, jakoś nam się nie chce, na dokładkę po imprezie mamy kilkanaście minut wycia syren miejscowej straży pożarnej. Na bogato! „Pobudka” następuje po 8, jakoś dziwnie podejrzanie nie chce mi się spać, chociaż nie czuję jeszcze żadnej nadzwyczajnej euforii. Zwyczajnej też nie, po prostu dzień jak co dzień, okraszony dodatkowo jakimś ścigankiem. Na śniadanie wciągam pro zestaw, czyli drożdżówę, bułkę i kilka bananów. Makaron jest przereklamowany, dobry dla trzepaków, którzy spalają się już kilka dni przed staretem. Ja mam na to wykolorowane, sam ustalam dietę i taktykę ;)

Rower jest przygotowany, przykręcam uchwyt na lampkę i numer startowy (nie obyło się bez mendzenia w biurze i wybierania ulubionego – tak mam ;)) i jadę chwilę pokręcić żeby odkryć jakąś usterkę w ostatniej chwili. Na szczęście usterek brak. Teraz odprawa, nudy, wszystko albo wiadome, albo i tak nie rozumiem, ale to nie ważne. Po odprawie decyduję się zmienić chwyty na piankowe – bo mam ;) Niechlujnie przecinam na pół ostatnią część gąbki, którą kupiłem ze trzy lata temu za dychę i która wystarczyłaby do owinięcia kiery od starego Stara. Wsuwam gąbki na kierę, odsuwam do zewnątrz manetki i klamki i można jechać. Ustawiam rower i idę na start. Rozpoczynamy w stylu Le Mans, czyli biegiem do swoich rowerów. Zawsze myślałem, że to ze 100-200m i hop na rower. Nic z tych rzeczy, do przebiegnięcia mamy około kilometr. Dobrze, że się nie wycwaniłem i nie założyłem szosowych butów, bo bym się nieźle oszukał. Pewnie staję na starcie w pierwszym rzędzie, biegało się trochę w zimie, więc nie ma opcji, żebym tutaj stracił, humor zatem dopisuje.

Rozdział II – 104km non stop

Końcowe odliczanie (właściwie to nie pamiętam czy było, ale jakoś zacząć trzeba ;)) i 109 osób wyrusza na trasę. Od startu tempo jest niczego sobie, ale nie pękam, spokojnie zostawiam za sobą ponad setkę osób, wskakuję na rower i ogieeeeeń :) Tempo z „niczego sobie” wskakuje na „mam wskazówkę na czerwonym” i utrzymuje się tak przez pierwszą pętlę. Jadę naprawdę ostro, wożę się po kołach ludzi z drużyn dwu i czteroosobowych. Póki ciągną to trzeba korzystać, chociaż mam mieszane uczucia i ciągle zastanawiam się czy nie zwolnić. To zastanawianie się trwa ze trzy okrążenia, w trakcie których tętno nie spada poniżej 170bpm, a ja ciągle trzymam koło i pokonuję kółka w czasie dużo lepszym niż przewidywany. Później trochę uspokajam rytm i jadę już raczej swoje, czasami podłączając się pod jadących rozsądnym tempem zawodników. Na końcu każdej pętli łapię w locie bidon i banana od Anety, łapię międzyczas na pulsaku i pędzę dalej. Dopiero po 8. pętli (po 104km) zatrzymuję się na chwilę przy aucie, mocuję lampki, zjadam michę makaronu i po 5 minutach z powrotem wskakuję na rower. Moja taktyka na ten wyścig oprócz tego, żeby cisnąć równo i mocno polega na ograniczeniu do minimum czasu postojów. Zdecydowanie wolę toczyć się wolno i aktywnie odpoczywać niż tracić cenny czas na postojach, a do tego wybijać się z rytmu.

Rozdział III – nocne zjawy, automotywacja i SolarForce.eu w akcji

Kluczowa dla wywalczenia czołowej lokaty na takim ultramaratonie jest jazda w nocy. Wielogodzinna jazda w ciemnościach i chłodzie to ważny test charakteru zawodnika, ale także weryfikacja jego przygotowania ze strony logistycznej. W skrócie: kto śpi, ten przegrywa. Ja byłem tak podekscytowany walką i tak zmotywowany, że ani przez chwilę nie chciało mi się spać. Trochę sposobem „małyszowym” nie skupiałem się nawet na pogoni za liderem i ucieczką nad goniącymi mnie zawodnikami, co na dobrej, równej jeździe i taki plan działał świetnie. To nie XC, żeby szarpać, tutaj trzeba jechać równo i z głową, szaleńcze akcje mogą tylko obrócić się na moją niekorzyść. Równa i spokojna jazda była możliwa nie tylko dzięki odpowiedniemu nastawieniu psychicznemu, ale także dzięki znakomitej lampce SolarForce.eu, która wybornie oświetlała mi drogę. Z pełną odpowiedzialnością mogę napisać, że była to najlepsza lampka na tym wyścigu, nie spotkałem nikogo, kto świeciłby jaśniej. Komentarze wyprzedzanych w nocy zawodników „Co to za lampka? Świecisz jak TIR”, „K…, samochód za nami” bezcenne :D Żeby zapewnić sobie maksymalną moc świecenia musiałem się co 2-3 kółka zatrzymywać i szybko zmieniać baterię, ale straty czasowe, wynikające z tego faktu, szybko były nadrabiane przez szybką i bezpieczną jazdę, którą umożliwiała moja lampka.

O północy, czyli na półmetku maratonu miałem przejechane 20,5 pętli, czyli 267km. Kolejne, nocne godziny to okres naprawdę fajnej, równej jazdy. Kręciłem „na krótko”, bo noc była wyjątkowo ciepła, więc nawet bluza nie była potrzebna. Podczas jednego z mocniejszych kółek zaliczyłem wywrotkę gdzieś mniej więcej w połowie pętli. Bardziej niż lekko otarte kolano przeraził mnie złamany uchwyt na lampkę i to, że wypadłem z dobrego pociągu. Długo się nie zastanawiając, ruszyłem w dalszą drogę trzymając światełko w ręce. Nie była to zbyt komfortowa jazda, ale zdołałem dojechać do bazy, gdzie na szybko, zipami doprowadziliśmy uchwyt do stanu używalności i pojechałem dalej. Nie były to jedyne problemy techniczne na tym maratonie. Pierwszy chwyt z gąbki rozwalił się wieczorem – Aneta zakleiła go pożyczoną taśmą izolacyjną. Drugi padł w nocy. Dopiero rano była chwila żeby to ogarnąć – z powrotem założyłem oryginalnego gripa Meridy :D To jedyne, na szczęście nieznaczne problemy techniczne. Gorzej, że nad ranem zaczęły odzywać się kolana, niestety w pobliżu było sporo zbiorników wodnych i wilgoć na tych obszarach dała się we znaki. Zatrzymałem się na chwilę w bazie, poleżałem z nogami wyciągniętymi do góry i przykrytymi ręcznikiem, ale na niewiele się to zdało. W międzyczasie szybki Pit Stop i pojechałem dalej.

Jazda w nocy zawsze jest szczególna, zwłaszcza gdy jest długa. Zostajemy wtedy sami ze sobą i swoimi myślami. Mózg nie może zająć się rejestrowaniem krajobrazów czy też analizą danych z licznika (czołówkę od sąsiedniej ekipy pożyczyłem jedynie na dwa kółka nad ranem). Należy samemu wymyślać mu zajęcie żeby podtrzymać go w gotowości bojowej. Ja w pewnym momencie zacząłem coś w rodzaju automotywacji. Zacząłem sobie przypominać i odtwarzać w myślach komentarze z imprez sportowych. Najwięcej mocy dodawał komentarz Wojciecha Zieliśkiego z tie-breaka siatkarskiego finału Montreal ’76, ostatnie piłki i zachwyty nad „szarlatanem Wagnerem, którego interesowało tylko złoto”. Nogi kręciły jak oszalałe. Były też komentarze Szaranowicza (o, jak ja go nie lubię hehe), m.in. ze zwycięstwa Małysza w MŚ w Predazzo w 2003, w głowie miałem przebitki z ostatniej akcji Jordana w barwach Bulls, gole Włochów w półfinale MŚ z Niemcami w 2006, gole Bońka z meczu z Belgią, same pozytywy, które nakręcały mnie do mocnej jazdy. Gdy nie odtwarzałem sobie tych wydarzeń w głowie leciały piosenki, przeróżne. BTW: jazda na rowerze, zwłaszcza długie szosowe treningi raczej nie mogą obyć się bez muzyki. I nie chodzi mi tutaj o słuchanie MP3, ale o zasłyszaną gdzieś piosenkę, która dźwięczy w głowie, mi zdarza się to bardzo często, też tak macie? ;)

Rozdział IV – poranny kryzys, patelnia i jazda „na stojaka”

Po nocnej jeździe, która poszła mi bardzo dobrze i nawet trochę mnie odświeżyła przyszedł upragniony poranek, a wraz z nim upały, a także ból d…y i nadgarstków (chwyty nie spełniały swojej funkcji, amor był sztywny jak trup, na fotelu siadałem tylko z przyzwyczajenia). Co gorsza, na porannych pętlach narastające zmęczenie zaczynało mocno dawać się we znaki. Uwielbiam jazdę w upale, ale po kilkunastu godzinach kręcenia, gdy organizm jest już bardzo osłabiony, poranna patelnia może dobić. Ciągle kręciłem, ograniczając przerwy, które jednak były dosyć częste – co 2-3 kółka zatrzymywałem się na chwilę. Aneta wtedy na siłę pakowała we mnie jedzenie. Rano zrobiłem dodatkowo dłuższy (ok 5 min.) pit stop na wciągnięcie makaronu. Nad ranem tempo jazdy wyraźnie spadło, ale już mogłem być praktycznie pewny drugiego miejsca w M2. Nie zanosiło się na to, że dogonię lidera, ani tym bardziej, że mnie dogonią. Interesowało mnie jednak także miejsce open, o którym przez bardzo długi czas nie miałem informacji, chociaż słyszałem w nocy i nad ranem kilka razy informację, że open także jadę drugi. Dwa kółka przejechałem razem z Szymonem, który był bezpośrednio za mną w M2. O ile pierwsze przypominało jazdę, tak drugie to był bardziej piknik, którego punktem kulminacyjnym był krótki, 5 min. odpoczynek w cieniu gdzieś w połowie trasy. Po tym kółku Szymon zakończył jazdę. Ja miałem zrobić podobnie, ale podjechałem zerknąć na wyniki. Według danych z tablicy powinienem być pewny drugiego miejsca open, ale dla świętego spokoju zmusiłem się jeszcze do przejechania ostatniego kółka, bardzo leniwym tempem.

Upał był już praktycznie nie do wytrzymania, starałem się zachowywać pełną koncentrację, na wypadek jakby zaczęło się dziać ze mną coś dziwnego. To już nie były żarty, zacząłem poważnie obawiać się o swoje zdrowie. Na pierwszych kilometrach okrążenia, w pobliżu trasy były domki (w nocy było tam ognisko i miejscowi bardzo nas dopingowali). Postanowiłem zajechać tam i poprosiłem o wodę, opłukałem głowę, przemyłem twarz i wróciłem na trasę. Po tym zabiegu na chwilę poczułem się dużo lepiej, ale i tak musiałem bardzo uważać. Kilka minut później wyprzedził mnie trzeci zawodnik open, okazało się, że mam nad nim dwa kółka przewagi i wystarczyło już tylko, że dokończę swoje kółko. W połowie pętli dogoniłem Izę Pazynę z Lublina, która prowadziła w klasyfikacji kobiet. Wykrzesaliśmy z siebie ostatnie siły i kręcąc większość „na stojaka”, doturlaliśmy się do mety, gdzie przybiliśmy piątkę i rozjechaliśmy się do swoich obozów. Miałem jeszcze 1:10 zapasu i spokojnie mogłem dokręcić jedno kółko, ale nie dość, że w ogóle nie miałem na to chęci to wolałem więcej nie ryzykować i udać się na zasłużony odpoczynek. Poleżałem z 15 minut koło auta, po czym udałem się pod prysznic.

Rozdział V – OMFG, nigdy więcej!

Prysznice znajdowały się w piłkarskich szatniach i trzeba było swoje odczekać żeby móc z nich skorzystać. W międzyczasie można było pogadać z pozostałymi truposzami i wymienić wrażenia. Gdy wszedłem pod prysznic przeraziłem się. Moje dupsko nigdy nie było w tak opłakanym stanie. Myślałem, że z miesiąc nie wsiądę na rower, byłem przerażony, bo wiedziałem, że o ile Puławy za dwa tygodnie mogę odpuścić to perspektywa absencji w Łagowie strasznie mnie dołowała. Po wyjściu z kabiny zarzekałem się, że nigdy więcej takich akcji, nigdy więcej 24h solo w terenie. Za dużo zdrowia i szkoda tyłka. Gdy doczołgałem się do auta padłem żeby się przespać. Niestety nieprzespana noc przed wyścigiem i późniejszy ultramaraton to zbyt mało żeby zasnąć :D Leżałem więc i umierałem ze zmęczenia, bo mimo niewielkiego kawałka cienia skwar był nie do wytrzymania. W międzyczasie Aneta ogarnęła rzeczy w aucie, a nawet umyła rower za co byłem jej niezwykle wdzięczny, gdyż sam nie miałem ani ochoty, ani sił, żeby to zrobić. Przed 13 udaliśmy się na dekorację. Leżałem gdzieś w cieniu na trawie i czekałem na swoją kolej. W końcu doszli do kategorii M2. Wszyscy trzej wchodziliśmy na podium powłócząc nogami, jednym słowem paraolimpiada. Po odebraniu nagród i pucharu, wykrzesałem z siebie ostatnie siły na kilka uśmiechów, żeby jakoś to później wyglądało na zdjęciach. Dekoracji open już niestety nie było, dziadostwo straszne, ale już podczas jazdy o tym słyszałem, więc zdążyłem się psychicznie nastawić. Poczłapałem do auta, schowaliśmy rower, przepakowaliśmy graty i odjechaliśmy w cień, żeby odpocząć przed podróżą.

Po około 2h spania na powietrzu koło samochodu stwierdziłem, że przyjemności z jazdy tym razem nie będzie, ale trzeba startować, żeby całą drogę powrotną pokonać za dnia. Ruszyliśmy w kierunku Zalewu Zegrzyńśkiego, przed którym postaliśmy w sporym korku. Tłok przy McDonaldzie w okolicach Zalewu nie zachęcał do postoju, więc na kawę postanowiliśmy się zatrzymać w Warszawie, przy wylocie na Lublin. Przy okazji oszamałem Big Maca i frytki – mało profesjonalne żarcie, ale za to smaczne, no i należało mi się jak psu buda ;) Po kawie reszta drogi zleciała spokojnie, na szczęście nie było dużego ruchu i bezpiecznie dojechaliśmy do Lublina. W domu zjdałem szybko kolację, posiedziałem 15 minut na fejsie (każdy wie, że na to zawsze jest siła) i poszedłem w kimę.

Rozdział VI – Podsumowanie

Pierwszy z najważniejszych wyścigów w tym roku zaliczony. Na bułce z bananem można być drugim na takiej imprezie, ale nie da się jej wygrać. Mimo, że minął ponad tydzień od wyścigu trudno mi go jednoznacznie ocenić. Z jednej strony to duży sukces, powinienem się z niego cieszyć, na pewno wiele osób chętnie zamieniłoby się ze mną. Z drugiej strony nie znoszę przegrywać, w dodatku zdając sobie sprawę, że zwycięstwo było bardzo blisko. Świat jednak pamięta tylko zwycięzców, takie czasy. Tym razem zasłużenie wygrał Patryk, który był po prostu dużo mocniejszy. Moje 34 okrążenia i 444 km wystarczyły tylko na drugie miejsce, ale mimo wszystko nie przeżywam tej porażki tak bardzo jak to się zdarzało. Jestem nawet umiarkowanie zadowolony z wyniku :) Był to mój pierwszy ultramaraton od kilku lat, pierwszy w terenie i na pewno zebrałem ogromne doświadczenie. Wiem, że zaprocentuje ono w przyszłości. Czy przyda się w Mazovii 24h za rok? Nie wiem, przez pierwsze dwie doby po maratonie miałem serdecznie dość długiej jazdy w terenie i zarzekałem się, że jest to zbyt szaleńcze i niezdrowe żeby robić powtórkę. W kolejnych dniach, gdy rany zaczęły się szybko goić (w tydzień po maratonie właściwie już nie ma śladu i spokojnie można jeździć) nie byłem już tego taki pewien i nie wykluczam, że w przyszłym roku wezmę udział w Mazovii 24h. Póki co nie mam jednak ciśnienia, tym bardziej, że jest jeszcze kilka innych wyścigów, które chcę zaliczyć za rok. Jedno jest pewne: jeśli zdecyduję się na start to przygotuję się dużo lepiej i pojadę wziąć pełny rewanż za tegoroczny maraton, pojadę żeby go wygrać!

Epilog

Dziesięć dni po maratonie jeszcze nie doszedłem do siebie. Wyniki krwi poleciały na łeb na szyję, a przecież już przed startem były mocno przeciętne. Na wyścigu straciłem prawie 5kg. Normalnie ważę 62kg, w poniedziałek rano po starcie ważyłem 56,9. Obecnie waga wskazuje 60, to ciągle mało, chociaż jem wszystko, co mi podejdzie pod nóż. Ciągle chce mi się spać, jestem zmęczony, anemia, apatia, syf, kiła i mogiła ;) Z tyłkiem jest już na szczęście ok, Sudokrem czyni cuda, już w sobotę, czyli niecały tydzień po maratonie pojechałem na pierwszy trening, a po mieście dojeżdżałem rowerem już po dwóch dniach od maratonu. Nie chce mi się za bardzo trenować, chociaż jak już wyjadę to noga kręci całkiem przyzwoicie. W sobotę wyścig w Puławach, w końcu wystartuję na swoim nowym Specu. Idealny wyścig na powrót do ścigania i na test roweru. To w końcu w Puławach zaczęły się moje ultramaratony. Teraz pora nabrać trochę masy, odpocząć i za dwa tygodnie jadę do Świnoujścia walczyć w Bałtyk-Bieszczady Tourl :) Znowu będzie się działo!

Podziękowania:
– Anecie – złota dziewczyna, bardzo chciała ze mną pojechać (co zresztą na początku jej odradzałem) i wyśmienicie sprawdziła się w ogarnięciu tego całego bajzlu, dzięki niej mogłem skupić się tylko na jeździe. To nasz wspólny sukces, dziękuję :*
Wydolnosc.pl – to Tomek Bala już drugi sezon pomaga mi w planowaniu treningów, dzięki czemu są one dużo bardziej efektywne. Wyniki mówią same za siebie. Po drugie dziękuję za pożyczenie 29era. 13kg klocek, za duża rama, a jednak moja 26″ startówka i tak się chowa. Bez tego roweru zamęczyłbym się chyba na śmierć podczas tych 24 h.
Solarforce.eu – spokojnie mogę powiedzieć, że miałem zdecydowanie najlepszą lampkę na tym maratonie. Tyle w temacie, dzięki!
Metrobikes.pl – Jackowi za wsparcie sprzętowe dla mojej 24 h wycieczki. Dętki, linki itp, Luckowi za reaktywowanie amora i niezbędne regulacje, dzięki którym rower nadawał się do jazdy i bezawaryjnie mógł przejechać cały maraton
– ArtiArtowi, Karoli i Koli za pożyczenie baterii do lampki
– Ekipom, które stacjonowały po sąsiedzku, za wszelką pomoc – pożyczenie taśmy izolacyjnej, zipów, czołówki, konserwację łańcucha itd. Dzięki!

Trochę statystyki:
Czas od startu maratonu do momentu zejścia z trasy: 22:49:43
Czas jazdy 21:47:41 (do tego kilka minut biegu na początku)
13449 spalonych kcal
Tętno śr/max: 142/186 (dopiero na 8. kółku średnie tętno okrążenia spada poniżej 160bpm)
Masa przed maratonem 62 kg, w poniedziałek po maratonie 56,9 kg, obecnie 60 kg