Na pierwszy wyścig w 2020 roku nie musiałem jechać daleko, bo zaledwie 4km na kielecki stadion lekkoatletyczny, skąd startował zimowy maraton ŚLR. Nastrój bojowy, czułem się nieźle i interesowało mnie tylko zwycięstwo. Kilka dni przed startem przejechałem mały fragment trasy, część trasy znałem, ale sporej części nie objechałem, a nie chciałem tego robić w ostatniej chwili żeby nie ubić nogi.
W dzień startu temperatura ujemna, więc przynajmniej nie będzie wielkiego błota. Zapoznaję się z początkiem i końcówką trasy i wiem, żeby mimo wszystko nie ubierać się zbyt ciepło. Na starcie 77 osób, całkiem sporo. Plan na wyścig jest prosty – odjechać solo na pierwszym podjeździe. Najbardziej mogą mi w tym przeszkodzić Maciej Ściga i Patryk Kowalski.
Startujemy o 11. Od razu wychodzę na czoło i próbuję lekko naciągnąć grupę. Niestety idzie opornie i ogon jest spory. Na pierwszym podjeździe jadę trzeci. Przede mną Patryk oraz jeden z zawodników, których nie kojarzę – Robert Kozłowski. Ten drugi nawet odjeżdża na kilkanaście metrów, ale dochodzimy go i przez pierwszych kilka kilometrów jedziemy we trzech pierwsi. Po ponad 11km na zjeździe jestem już tylko z Patrykiem i na końcu zjazdu singlem po Wołowych Trasach przestrzeliwujemy trasę tracąc na tyle dużo czasu, że Robert oraz Maciek Ściga nas przechodzą. Patryk na szlak wraca trochę szybciej, bo zawrócił pierwszy, ja jestem z tyłu i gonię czołową trójkę. Patryka i Roberta nachodzę po kilku minutach, widzę też Maćka z przodu, ale nie jestem w stanie dospawać. Wkrótce Maciek ucieka na tyle, że tracimy go z oczu. Cisnę ile się da, ale wygląda na to, że sytuacja robi się naprawdę nieciekawa.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Gdy dojeżdżamy do zjazdu z Góry Kolejowej widzę Maćka, który jest na dole. Jest jeszcze szansa. Zjazd jest dla mnie za trudny technicznie, zbiegam. Tam chyba zostaję już tylko z Patrykiem. Za drugim bufetem, po około 18km zaczynam mu odjeżdżać na niezbyt stromym, ale piaszczystym podjeździe, a później na zjeździe. Dystans do mety coraz mniejszy i nie ma już co kalkulować, trzeba gonić. Niecałe 9km przed metą, na długiej prostej ponownie widzę przed sobą Maćka. Nie podpalam się na jakieś błyskawiczne zmniejszenie kilkusetmetrowej straty tylko konsekwentnie trzymam solidne, mocne tempo. Na początku podjazdu po Kamienną strata jest już naprawdę mała, około 20 sekund. Kilkanaście metrów przed szczytem dojeżdżam do rywala. Od razu wychodzę na czoło, od szczytu jest niecałe 4,5km do mety, próbuję odjechać na zjeździe, ale Maciek zjeżdża bardzo dobrze.
Zostaje finałowy podjazd stromą i techniczną granią. Ostatnie miejsce z dopingującą ekipą. Tutaj ogromne podziękowania dla chłopaków, którzy byli już wcześniej w kilku miejscach na trasie, krzyczeli, nagrywali filmiki, dopingowali. Nie wymieniam z imienia, bo na pewno o kimś zapomnę, ale dziękuję, że nas dopingowaliście w tym zimnie, to zawsze pomaga! Jedziemy we dwóch, ja prowadzę. Podjazd zaczynam spokojnie, ale z kolejnymi metrami coraz bardziej podkręcam. W około 2/3 podjazdu Maciek w końcu puszcza. Jest 3km do mety, nie pozostaje nic innego jak szybka jazda w dół do mety. Ostatnie 2km to już łatwy i szybki odcinek, prowadzący minimalnie w dół. Tutaj już nie ma kalkulacji, cisnę ile fabryka dała, co chwilę oglądając się za siebie. Jest bezpiecznie, już wiem, że tylko defekt może zabrać mi zwycięstwo.
Na metę wpadam z czasem 1:35:33, jedynie 17 sekund przed Maćkiem. Jestem zmęczony, ale bardzo szczęśliwy, bo to dla mnie cenne zwycięstwo. Spodziewałem się, że bycie w rytmie przełajowym sporo mi ułatwi, ale okazało się, że rywale nie śpią. Maciek postawił bardzo trudne warunki i cieszę się, że byłem w stanie podjąć walkę i wyszedłem z niej zwycięsko. Rok rozpoczęty idealnie, teraz trzeba kontynuować dobrą passę :)