Tag: Maraton

2014.07.20 – Zagnańsk – ŚLR

R2014.07.20elacja wkrótce :)

 

2014.07.06 – Chełm – Maraton Kresowy

2014.07.06Po kraksie na lubelskiej Vuelcie musiałem opuścić Mazovię 12h i poczekać aż szlify się trochę podgoją. Wystarczyły na to dwa tygodnie, niestety w tym czasie odbyłem zaledwie trzy treningi, w tym dwie półtoragodzinne jazdy w dniach poprzedzających chełmski maraton. Czułem, że nie będzie to dobry start w moim wykonaniu, ale bardzo chciałem wystartować w ten weekend w Maratonach Kresowych. Najlepiej w obu (dzień wcześniej Siennica Różana – Kraśniczyn), ale w piątek po treningu stwierdziłem, że niestety będzie to ponad moje siły i sobotni maraton był pierwszym MK na Lubelszczyźnie, w którym nie wziąłem udziału. Chełma jednak z wielu powodów odpuścić nie mogłem. Po pierwsze dlatego, że potrzebowałem w końcu jakiegoś bodźca po przerwie, mocnej jazdy, dzięki której będę mógł sprawdzić nogę, a do ciężkiego treningu jakoś nie mogłem się ostatnio zmusić. Po drugie dlatego, że od 2011 co roku startuję w chełmskim Maratonie Kresowym, bardzo lubię tę trasę i atmosferę i szkoda byłoby mi z tego zrezygnować. Po trzecie w końcu dlatego, że kilka dni przed startem dostałem od Pani Ani z biura zawodów przemiłego maila z zaproszeniem na weekend z MK. Poczułem się bardzo wyróżniony i już nie było opcji żeby zostać w domu :)

Z małymi przygodami dojechaliśmy do Chełma, gdzie w biurze zawodów zapisałem się i pobrałem gigantyczny chip, który przypominał raczej czarną skrzynkę. Żeby zamontować to stabilnie na widelcu potrzebowałem czterech zipów, ale w końcu ogarnąłem temat. Rozgrzewka przebiegła pomyślnie, tradycyjnie zapoznałem się z końcówką trasy i kilka minut przed startem wjechałem do pierwszego sektora, gdzie stali już m.in. Marek Kulik, Darek Paszczyk i Ola Wnuczek. Chłopaki poza zasięgiem, ale pomyślałem sobie, że jeśli tylko objadę Olkę, która też jest w gazie to już będzie całkiem ok. Odliczanie i jak z procy ruszamy asfaltem lekko pod górę. Ruszam z drugiego rzędu, więc już na początku muszę trochę przycisnąć żeby czołówka mi nie uciekła, ale już na szczycie krótkiego podjazdu wszystko jest pod kontrolą. Wjeżdżamy do lasu, jest trochę błotka, ale tempo wydaje się być spokojne, co mi odpowiada. Spoglądam na pulsometr, 190+, wtf? Owszem, jest ciepło, wręcz upał, co lubię, ale puls i tak jest zbyt wysoki. Droga pnie się lekko do góry, jedziemy singlem, jest dobrze. Dopiero na poważniejszym błotku grupa się trochę rozciąga i zostaję nieco z tyłu. Wysokie tętno się utrzymuje, czuję się jeszcze w miarę ok, ale już widzę, że to będzie bardzo ciężki wyścig.

Sporą część maratonu jadę sam, widzę grupkę przed sobą i za sobą. Gdzieś w 2/3 pierwszej pętli, na podjeździe, oglądam się i widzę jakieś 200m za sobą grupkę z Olą Wnuczek. Wjeżdżam w las, szybkie zjazdy, udaje mi się im uciec. W dół kręci mi się dobrze, pamiętam trasę z poprzednich lat i jadę szybko. Trochę przytyka mnie na podjazdach, ale radzę sobie. Pierwsza pętla pociśnięta, na drugiej zjeżdżamy się we trzech i współpracujemy. Na piaszczystym odcinku jednak muszę odpuścić, bo zaczynają się pierwsze skurcze. Kręcę powoli i miękko, chłopaki odjeżdżają, a ja już nie daję rady dojść. Znowu jadę sam, widzę kilkaset metrów za sobą sporą grupkę. To znowu grupa z Olą. Tym razem prawie dochodzą mnie na brukowym odcinku, ale znowu się spinam, przy okazji dochodzę Marka Kulika, który ewidentnie nie ma dnia, odpalam rakietę i na zjeździe znowu powiększam przewagę.

Niestety nogi coraz bardziej dają o sobie znać. Znowu jestem w lesie, do mety 5-6km, 100m. przed podjazdem skurcze dopadają mnie na dobre. Zeskakuję szybko z roweru, kładę się na ziemi i wprost wyję z bólu. Skurcze są potworne, gdy odpuszcza jeden mięsień to zaczyna drugi, gdy jedna noga się uspokaja, druga rwie z całej siły i tak w kółko. Nogi mam twarde jak kamień, krzyczę na cały las, mijają mnie kolejni zawodnicy: Marek, Grzesiek Orzeł, Olka i jej cała grupka, dublowani wcześniej zawodnicy z półmaratonu. Dramat, nigdy czegoś takiego nie miałem. Ogarniam się dopiero po jakichś 5 minutach, ale mam wrażenie, że straciłem wieczność. Zaczynam powoli jechać, po kilku minutach doganiam Marka, jedziemy razem, świetnie mi się za nim zjeżdża, na jednym z podjazdów go nawet poganiam, żeby za chwilę doświadczyć nawrotu skurczów. Na szczęście nie w tak ekstremalnej postaci. Wystarcza zejście z roweru i chwila prowadzenia. Wskakuję na maszynę i kontynuuję jazdę, do mety jest około 1-2km. Kreskę przekraczam z czasem 3:02:12, co jest jakimś totalnym nieporozumieniem. Jestem 33. open i 17. w elicie. Po prostu dramat, jestem załamany i mam wisielczy humor do końca dnia.

Pierwszy start po przymusowej przerwie, wymuszonej przez kraksę w Parczewie okazał się pomyłką. Mam nadzieję, że więcej takich wpadek w tym sezonie nie będzie. Na plus zaliczam jak zwykle świetną atmosferę Maratonów Kresowych i jeszcze raz dziękuję Pani Ani z biura zawodów za zaproszenie :) Mimo słabego wyniku fajnie było poczuć ten klimat, jeśli za rok wszystko dobrze się ułoży to na pewno z przyjemnością zaliczę kolejne Maratony Kresowe na Lubelszczyźnie.

2014.06.01 – Nowiny – ŚLR

2014.06.01Maraton w Nowinach to wyścig, na który czeka się cały rok. Trasa otoczona legendą, uznawana zgodnie przez większość zawodników za najtrudniejszą z cyklu ŚLR. W ubiegłym roku startowałem tutaj po raz pierwszy i zaliczyłem jeden z najlepszych startów w sezonie i w ogóle jeden z najlepszych maratonów w życiu. Tym razem miałem sporą chęć na powtórkę. Trasa została wydłużona, a płaskie odcinki zredukowane do minimum, szykowało się prawdziwe MTB. Do Nowin wyruszyliśmy w uszczuplonym składzie. Śniadanie przedstartowe zjadłem dopiero na miejscu, przebrałem się i wyruszyłem na rozgrzewkę, objechać końcówkę trasy, która zresztą była identyczna z tą sprzed roku.

Po rozgrzewce ustawiam się na starcie, a tam niespodzianka. Sędzia kieruje mnie do drugiego sektora. Trochę zdziwiony wchodzę tam posłusznie, ale średnio mi się chce wierzyć, że jest aż tak słabo. Po chwili widzę jak Tomek Czapla wchodzi do sektora pierwszego i jeszcze bardziej zdziwiony patrzy na mnie. W tym momencie jestem już prawie pewien, że zaszła pomyłka, bo Tomek jest mocny, ale na pewno nie mocniejszy ode mnie. Idę do gościa z listą startową i jeszcze raz proszę o sprawdzenie. Okazuje się, że rzeczywiście zaszła pomyłka. Biorę rower i szybko zajmuję należne mi miejsce z przodu stawki. Wyruszamy dosyć nagle, bardziej przypomina to start w puławskim Czempionacie niż ŚLR :D Po rundce dookoła stadionu stawka się rozciąga, droga wiedzie lekko pod górę, ja przesuwam się do przodu, ale nie jadę tak wysoko jak rok temu. Nie czuję się na siłach i nie pcham zbytnio. W dodatku muszę poprawić w locie rurkę od bukłaka. Jest coraz bardziej stromo, postanawiam jednak trochę przebić się do czuba. Na singlu w lesie jestem na pewno w pierwszej 20, mozolnie podjeżdżamy do góry. Co prawda po pierwszych 10 minutach wyścigu zaczynam się zaklinać, że trzeba przejść na XC, gdzie można zapoznać się z rundą i wyścig jest o wiele krótszy, ale później szybko rozkręcam się i jedzie mi się zaskakująco dobrze.

Po około pół h. przestrzeliwujemy sporą grupą zakręt i wjeżdżamy w straszne błoto. Grupka przed nami zrobiła to samo, przepuszczamy ich, gdy zawracają i jedziemy za nimi. Jest tutaj Branio, Darek Paszczyk i Przemek Koza. Później Darek z Przemkiem odjeżdżają, a ja tasuję się z Braniem, w tej grupie przewija się też Gary. W międzyczasie ubłocona tylna przerzutka odmawia posłuszeństwa i zostaję za nimi. Na szczęście po kilkunastu minutach doganiam. Na pierwszym checkpoincie dostaję info, że jestem 18., dodaje mi to skrzydeł, bo myślałem, że jadę z 10 pozycji niżej. Kręci mi się coraz lepiej, daję radę na podjazdach, uciekam na zjazdach. Doganiamy Darka i Przemka i jedziemy długo razem. Noga mi podaje i gdzieś w połowie trasy odrywam się od chłopaków. Na zjazdach praktycznie frunę, mam poczucie, że tutaj dużo nadrabiam. Na podjazdach utrzymuję przewagę. Na jednym z odcinków w dół słyszę dziwne uderzenie, po chwili okazuje się, że urwałem szprychę w przednim kole, dokańczam trudny techniczny zjazd i zatrzymuję się sprawdzić co z kołem i wyjąć szprychę. Idzie mi to bardzo nieudolnie, wypinam koło żeby był lepszy dostęp, w dodatku tarcza parzy, co utrudnia zadanie. W tym momencie wyprzedzają mnie Darek, Branio i Przemek. Nie chcąc dalej tracić czasu zawijam szprychę na szprychę i ruszam w pogoń. Jest moc, po kilku minutach dochodzę do grupy i poprawiam. Znowu jadę sam i znowu problem z przerzutką.  Chłopaki znowu doskakują.

Jedziemy na 15 i 16 pozycji, nie zatrzymuję się na bufecie i trochę zyskuję, kawałek dalej, w lesie kończą się oznaczenia, doskakuje do mnie Darek. Wybieramy najprawdopodobniejszą drogę, ale strzałek dalej nie ma. Zawracamy, jedziemy w inną stronę. To samo. Dojeżdża do nas Przemek, raz jeszcze próbujemy w to samo miejsce co za pierwszym razem, tylko dalej. Udało się, są oznaczenia. Znowu zostawiamy Przemka i lecimy do mety. Około 15 km przed metą urywam drugą szprychę, sytuacja jest nieciekawa, ale nie mam zamiaru odpuścić Darka, noga zbyt dobrze podaje. Kręcę i słyszę tylko jak szprycha ociera o widelec. Tempo jest mocne, większość jadę na zmianie. Dojeżdżamy do pump tracku przy torach, jestem już bardzo ujechany, teraz Darek wychodzi na przód i daje potwornie mocną zmianę. Zaczynam zostawać, ale zaginam się jeszcze ten jeden raz i dociągam. 5km przed metą zaczynają mnie łapać skurcze, zwalniam i kręcę powoli, żeby przeszło. W tym czasie Darek odjeżdża, bezpowrotnie, ja po kilometrze odzyskuję rytm i ruszam w pogoń, ale nie daję rady dojść. Ostatecznie wjeżdżam na metę z czasem 4:36:37, 5. w elicie i 16. open, czyli jak przed rokiem. Emocji tak dużych jakie były wtedy na mecie nie ma, ale jestem równie wypompowany. Od razu kładę się nogami do góry i leżę tak z 15 minut. Później dokładne mycie roweru, pakowanie i finałowy bufet wyjątkowo na końcu. Gdy kończę jeść idę jeszcze dla formalności sprawdzić wyniki i dopiero wtedy widzę, że jestem 5. w elicie. Rozmawiam z organizatorami i okazuje się, że pierwszy raz w życiu załapałem się na dekorację w ŚLR. Jestem cały zadowolony i do Lublina wracam szczęśliwy. Wygląda na to, że z formą jest dobrze, a co najważniejsze powinno być jeszcze dużo lepiej :D

2014.05.04 – Sandomierz – ŚLR

2014.05.04Nieodłącznym elementem wyścigów rowerowych są czasochłonne dojazdy. Setki kilometrów pokonujemy tylko po to, żeby uczestniczyć w zawodach, po czym szybko wskakujemy do samochodu i udajemy się w drogę powrotną. Zazwyczaj nie ma czasu, ani nawet możliwości (trzeba się szybko zbierać, żeby wrócić o rozsądnej porze) na jakiekolwiek zwiedzanie, czy chociażby spędzenie miłego popołudnia w miejscu, którego pewnie długo nie będziemy mieli okazji odwiedzić.  O ile zawody rozgrywają się gdzieś w „Koziej Wólce” to nie stanowi to problemu, ale często wyścigi odbywają się w bardzo atrakcyjnych lokalizacjach i trochę żal, że trzeba szybko uciekać i się regenerować. Jedną z takich lokalizacji jest Sandomierz, w którym już trzeci rok z rzędu startowałem w maratonie ŚLR.

Wielu uczestników świętokrzyskiego cyklu krytykuje sandomierskie trasy, zarzucając maratonowi, że jest nudny, płaski, wręcz szosowy i odstaje od reszty. Jestem bardzo daleki od takich twierdzeń, trasa jest rzeczywiście inna niż Daleszyce, Nowiny czy Kielce, dużo bardziej interwałowa i szybsza. Taka charakterystyka sprawia, że trzeba ciągle jechać na wysokich obrotach, nie ma czasu na odpoczynek na zjazdach i trudniej złapać rytm pod górę, przez co trasa potrafi niesamowicie wymęczyć. No i ten finish na podjeździe, w dodatku w miasteczku pełnym kibiców i turystów – niesamowite przeżycie i w dodatku świetna promocja kolarstwa. Pogoda kolejny raz dopisała i było bardzo słonecznie – rodziny zawodników na pewno się nie nudziły :) Tak właśnie powinno wyglądać kolarskie święto, zresztą znakomicie przygotowane przez organizatorów!

Przechodząc do samego wyścigu to wyglądało to tak, że na starcie miałem swoje 5 minut, kiedy jechałem na czele, ale dobra passa skończyła się tym razem po pierwszym podjeździe ;) Po kilku kilometrach pierwszych, terenowych odcinków już było jasne, że dzisiaj zamiast ścigania będzie trzygodzinna walka o przetrwanie. Złapałem swoją grupkę, zgodnie przestrzeliliśmy jeden z zakrętów  – prowadzący się zagapił, na szczęście od razu zawróciliśmy, ale zdążyło nas wyprzedzić kilku wolniejszych zawodników.  Dogoniliśmy Żwirka, który jak za starych, dobrych czasów jechał jako RL, dorzucając cenne punkty do drużynówki. W połowie maratonu obaj strzeliliśmy z grupy i z trzecim kolarzem zmagaliśmy się z trasą w malowniczych sadach. Noga ewidentnie mi nie podawała, ale starałem się trzymać fason i nie pękać, żeby nie było wstydu przed teamowym kolegą. Niestety 15km przed metą, na jednym z podjazdów nie byłem w stanie utrzymać tempa, bo skurcze dawały znać o sobie i musiałem wyraźnie zwolnić i przeczekać. Gdy było już lepiej chłopaki odjechali i próby pogoni na niewiele się zdały. Po ostatnim bufecie doszedł mnie zawodnik z MyBike, z którym tasowaliśmy się już do samej mety. Na początku ostatniego podjazdu odskoczył mi na kilkanaście metrów, za późno podjąłem decyzję żeby gonić i w efekcie czego do sukcesu mojej szarży zabrakło połowę długości roweru. W tym momencie dziękuję bardzo Mirrze za żywy komentarz na finałowych metrach, opisujący mój atak, który sprawił, że rywal się spiął i nie dał się objechać ;)

Maraton skończyłem najlepszym czasem w historii startów w Sandomierzu – 3:32:13, najlepszą pozycją w elicie (8) i taką samą jak przed rokiem open (29). Marne to jednak pocieszenie, bo trasa była chyba odrobinę krótsza i na pewno bardziej sucha niż przed rokiem, do tego wtedy zgubiłem trasę, tracąc sporo czasu i sił. No i elita się nam skurczyła… Pocieszające, że mimo słabszej formy straciłem stosunkowo niewiele do czołowej 20, więc może na Nowiny zdążę przygotować nogę, bo według wielu hejterów Sandomingo dopiero tam będzie prawdziwe ściganie :)

Przypisy: (przedstawiam, bo czasem piszę o kimś, a większość ludzi może nie wiedzieć o kogo chodzi):
Żwirek – kolega z Rowerowego Lublina, obecnie w Krakowie, znowu mnie objechał
Mirra – główna organizatorka, prowadziła konferansjerkę na mecie
Zawodnik z MyBike – zawodnik z MyBike ;)