2013 archive

2013.07.06 – Pruchnik – Cyklokarpaty

2013.07.06O maratonie w Pruchniku słyszałem przed wyścigiem wiele legend. Mówili, że trudny i męczący. Po weekendzie odpoczynku noga podawała nieźle i czułem się stosunkowo wypoczęty. W piątek na błysk wyczyściłem rower, z napędem na czele, Paweł reanimował amortyzator i optymistycznie nastawiony jechałem zmierzyć się z trudną trasą. Na miejscu wszystko szło sprawnie i dosyć wcześnie wyruszyłem na rozgrzewkę. Przejechałem z Dawidem ostatni kilometr trasy, pokręciłem się trochę po asfalcie i stadionie i zaraz po otwarciu sektora wjechałem na sam jego przód, ustawiając się w pierwszej linii w nadziei załapania się na fotki ;)

Wybija 11, spiker co kilkadziesiąt sekund powtarza, że do startu już tylko 2 minuty, jeszcze się wyścig nie zaczął a już zaginamy czasoprzestrzeń. W końcu odliczanie i ruszamy. Wycofuję się lekko, ale tak, żeby być kilka metrów za czołem wyścigu i na samym przodzie peletonu wdrapuję się na pierwszym, 2km podjeździe. Chłopaki kręcą mocno, grupa się rozciąga, czuję nogi, ale nie odpuszczam i ciągle jadę z przodu. W 2/3 podjazdu patrzę na pulsometr, tętno sięga 196 bpm i jednak decyduję się trochę zwolnić żeby nie spalić się już na samym początku. Stopniowo wyprzedzają mnie kolejne osoby, mam nadzieję, że za chwilę je dojdę. Dojeżdżamy do szutrowej drogi, wyprzedza mnie Dungor, przyspieszam, ale w lesie jedzie się ciężko, nie tak to miało wyglądać. Staram się zachować spokój, zazwyczaj potrzebuję dużo czasu żeby wejść w rytm. Po 8 km licznik odmawia posłuszeństwa i przestaje mierzyć prędkość i dystans, czekam chwilę, po czym zatrzymuję się poprawić czujnik. Wyprzedza mnie trzech zawodników, doganiam, ale licznik znowu nie działa, no cóż, będę jechał bez. Dystans krótki, pamiętam na których kilometrach są bufety, więc jakoś dam radę.

Szybkie i twarde odcinki przeplatają się z błotnymi, na których kolejny raz mi nie idzie, więc próbuję odrabiać pod górę i na szybkich zjazdach. Zwłaszcza to drugie całkiem dobrze mi wychodzi, amor robi robotę. Na jednym z punktów kontrolnych dostaję informację, że jestem ok. 50 miejsca Mega-Giga. Staram się sprężyć, ale mimo to na błocie wyprzedza mnie jeszcze kilku zawodników, w tym stylowi „profesjonaliści” w skarpetkach do połowy łydki, to boli! Zupełnie nie wiem co się dzieje, staram się zmusić do wysiłku, ale ciągle mam wrażenie, że nie kręcę na maksa. Dopiero gdy trasa robi się mniej grząska przyspieszam i zaczynam pogoń. Jest około 15 kilometrów do mety, wpadam w rytm i wyprzedzam kolejnych zawodników. Zaczyna się doganianie Hobbystów, na szczęście nie ma żadnych trudności z wyprzedzaniem. Kilka kilometrów przed metą ostatni podjazd, tzw. Golgota, z daleka widzę sporo osób, które podprowadzają, co budzi grozę, bo nie mam zamiaru drzeć taki kawał z buta. Okazuje się, że większość z nich to kolejni zawodnicy z Hobby. Zaginam się na maksa i wjeżdżam całość dosyć dobrym tempem, walczę z zawodnikiem z Przeworska, któremu uciekam na zjeździe a jednocześnie już prawie doganiam następnego kolarza. Niestety tracę rytm na nierównościach, ledwo utrzymuję się w pionie, hamuję i wjeżdżam w krzaki. Jest kilometr do mety i rywale uciekają. Próbuję ich dogonić odważnie jadąc odcinek znany z rozgrzewki, ale brakuje dystansu. Kończę wyścig na 27. pozycji Open i 19. w M2 z czasem 2:15:04. Ostatnio w Strzyżowie byłem 14. i 6., więc mega porażka, najgorszy maraton w sezonie. Jedyne wytłumaczenie dla tak słabego wyniku to dosyć krótka trasa, pewnie dodatkowa godzinka zrobiłaby sporą różnicę na moją korzyść. No cóż, taki urok Cyklokarpat, może w Komańczy będzie dłużej i sobie to jakoś odbiję.

Jeśli chodzi o podsumowanie maratonu to mimo, że w Strzyżowie podobało mi się dużo bardziej, to impreza w Pruchniku także była zorganizowana bardzo dobrze. Nigdy na maratonie nie widziałem tylu taśm, sznurków itd. wzdłuż trasy. Zgubienie się tutaj było dużą sztuką, brawa za tak świetne oznaczenie. Sama trasa jak dla mnie trochę za krótka i zbyt błotnista, ale wystarczająco ciekawa i wymagająca fizycznie, chociaż myślałem, że będzie dużo trudniej :) Na mecie znowu smaczne pierogi i piwo w zestawie, więc jak ktoś lubi i nie prowadził to na pewno był zadowolony, niestety owoców brakowało. Poza tym wszystko w porządku, nawet mały deszcz po maratonie nie był w stanie zmącić dobrej atmosfery, która rzeczywiście na Cyklokarpatach jest dosyć rodzinna, zawsze jest z kim pogadać i to mi się podoba! :)

2013.06.23 – Suchedniów – ŚLR

2013.06.23Czwarta w tym roku odsłona ŚLR miała miejsce w Suchedniowie. Trasę pamiętałem z ubiegłego sezonu jako wymagającą fizycznie oraz technicznie, a przez cały rok pierwszym skojarzeniem na słowo Suchedniów był niekończący się podjazd po łące, który na drugiej pętli stanowił prawdziwą drogę przez mękę. Przygotowany dużo lepiej niż w ubiegłym roku byłem pełen optymizmu w trakcie sezonu i chciałem zmierzyć się z Suchedniowem z lepszym efektem niż za pierwszym razem. Tuż przed wyścigiem sytuacja nie wyglądała jednak zbyt wesoło. Amortyzator ciągle nie działał, w dodatku dopadło mnie lekkie zmęczenie sezonem, zatem na starcie bardziej niż o poprawie pozycji z Nowin myślałem o tym, żeby przyzwoicie przejechać wyścig i przywieźć kolejne punkty do generalki.

Po niezłej rozgrzewce wjeżdżam do pierwszego sektora, dumnie staję pod samą taśmą i z Darkiem czekam na start. Ruszamy na rozbiegówkę, trzymam się w miarę z przodu, oszczędzam siły. Na asfaltowym podjeździe także bez szaleństw, najpierw w czubie, ale później spokojnie daję się wyprzedzić kilku zawodnikom. Gdy jesteśmy tuż przed lasem błyskawicznie przeskakuję na sam przód i jako jeden z pierwszych wjeżdżam w pełną kałuż leśną drogę. Jest to świetny manewr, gdyż z przodu jest dużo bezpieczniej, bezstresowo omijam wszystkie dziury i kałuże i jadę swoje. Tempo nie jest zawrotne, dopiero po pewnym czasie najlepsi zaczynają zwierać szyki i przechodzić do przodu. Jedziemy dużą grupą po szutrach. Góra-dół-góra-dół. W ubiegłym roku tutaj umierałem, teraz trzymam koło i się rozgrzewam. Wszystko idzie świetnie aż do momentu kiedy wjeżdżamy na brukową drogę. Telepie mną tutaj ogromnie, sztywny jak trup amor daje o sobie znać i zaczynam tracić kontakt z czołówką. W pewnym momencie łapię się za Przemkiem Kozą, ale błotne odcinki jeszcze bardziej wybijają mnie z rytmu i zostaję. Trasa technicznie jest bardzo trudna, opony kiepsko sobie radzą z wszechobecną mazią, brak umiejętności jazdy w błocie jest widoczny jak na dłoni . Dopiero na twardszych odcinkach zaczynam się rozkręcać i gonię. Jest dużo bardzo stromych podjazdów, jeden albo dwa muszę wprowadzać z buta. Bardzo długi odcinek jadę z Garym i Mirkiem z Afor Adventure Park. Chcę ich urwać, ale ilekroć przyspieszę na podjeździe, tyle razy dochodzą mnie na zjeździe, natomiast gdy oni urywają mnie na zjazdach ja spawam na podjazdach. W pewnym momencie udaje się na dłuższy czas oderwać, łapię się za liderem z Fana, który jakimś cudem znalazł się z nami na trasie, ale szybko odpuszczam, gdy ten przyspiesza na podjeździe.

Do 60km wszystko idzie bardzo dobrze. Nie jadę co prawda rewelacyjnie, ale trzymam poziom i noga całkiem nieźle podaje, można być zadowolonym. Na sztywno jakoś radzę sobie na szybkich zjazdach, podobnie na tych technicznych, najeżonych głazami, które jednak z powodu braku amortyzacji muszę pokonywać bardzo wolno. Jedynie przy Kamieniu Michniowskim wolę nie ryzykować i schodzę. Pełna koncentracja umożliwia bezpieczne zjeżdżanie na pozostałych odcinkach, ale jest to mało komfortowe. Na drugiej pętli przypominam sobie zimowe ćwiczenia na siłowni, dzięki którym ręce ledwo, ale dają radę i jestem w stanie panować nad rowerem. Po przejechaniu 60km zaczynają się problemy, puszczam koło na błocie, chłopaki zyskują kilkanaście metrów, próbuję się zagiąć i dospawać, ale pod nogą zero mocy. Mogę tylko obserwować jak grupa mi odjeżdża, nie jestem w stanie nic z tym zrobić, po prostu wyraźnie brakuje sił. Staram się przeczekać i jechać mądrze aż noga zacznie znowu podawać, ale jestem tak zmęczony, ze kamienie na trasie stają się coraz większe, podjazdy bardziej strome, a błoto bardziej grząskie. Męczę się tak ok. 10km, tracę na szczęście tylko jedno, może dwa miejsca. Dzięki rozsądnej jeździe udaje mi się uniknąć skurczów, które na jednym z podjazdów są już bardzo blisko. Po 70km czuję się już lepiej i próbuję wykrzesać resztki sił na końcówkę, która mimo to idzie opornie, ciężko zmusić nogi do kręcenia. Kilka kilometrów przed metą dogania mnie kolejny zawodnik, siadam mu na koło i się wiozę, tempo jest mocne, ale do wytrzymania. Niestety znowu błoto krzyżuje mi plany, popełniam błąd, który kosztuje mnie kilka sekund, rywal odjeżdża, gonię ile sił, ale jednak jestem za słaby. Na metę wjeżdżam na 23. pozycji Open i 15. w Elicie, z czasem 5:04:00. Do pierwszej 20 nie udało się wjechać, więc maratonu do udanych zaliczyć nie mogę. To było bardzo trudne 5 godzin i mogę się jedynie cieszyć z tego, że wyścig jest już za mną.

Na koniec czuję się w obowiązku napisać kilka słów o trasie i organizacji i czynię to z ogromną przyjemnością. Organizatorzy ŚLR po raz kolejny udowodnili, że jest to jeden z najlepszych cykli MTB w Polsce. Sprawnie działające biuro, zabezpieczenie i oznakowanie trasy, bogate w owoce, izotoniki i świetnie obsługiwane bufety, oraz prysznice z ciepłą wodą na mecie to rzeczy, które dają zawodnikom komfort i sprawiają, że można skupić się na sportowej rywalizacji. A sama rywalizacja, na bezkompromisowo wyznaczonej trasie, po najbardziej wymagających ścieżkach w okolicy, każdemu zawodnikowi, któremu zależy na podnoszeniu swoich umiejętności, sprawić musi ogromną satysfakcję. Poniewierające zjazdy i podjazdy, na których roi się od błota i kamieni to czynniki sprawiające, że takie trasy jak ta w Suchedniowie spokojnie mogą być uznane za esencję MTB i służyć za wzór dla organizatorów Pucharu Polski MTB, który przy ŚLR z kolarstwem górskim ma tyle wspólnego co rower z marketu z najlepszymi sprzętami światowej czołówki. Chylę czoła przed Organizatorami i cieszę się, że Mazi nie idzie w kierunku Mazovii i Skandii i stara się wyznaczać maksymalnie wymagające trasy, wyciągając jednocześnie wnioski z popełnianych w przeszłości błędów i stale doskonaląc mój ulubiony cykl maratonów MTB!

2013.06.16 – Wilkołaz – Memoriał Józefa Kloca

Po Grand Prix Puław byłem raczej nastawiony na odpoczynek w niedzielę, ale po konsultacji z Tomkiem wybrałem się na wyścig szosowy do pobliskiego Wilkołaza. To dopiero mój trzeci wyścig na szosie (pierwsze dwa były bardzo dawno – w 2009), więc szykowałem się przede wszystkim na zrobienie mocnego 66,5km treningu i zebranie cennego doświadczenia. W niedzielny poranek noga nie wydawała się zbyt świeża, ale wiedziałem, że na wyścig się jeszcze nadaje. Do Wilkołaza pojechałem z Karcerem i Przemem, którzy startowali w tej samej kategorii (Open bez licencji 20-40 lat). Na miejscu oprócz znajomych ekip MayDaya i BSK Miód Kozacki można było dostrzec zawodników z Rzeszowa czy Białorusi, ale to wszystko albo mastersi albo juniorzy, nasza kategoria niestety nie była zbyt licznie obsadzona.

Start wyścigu następuje w sposób tak nagły, że nawet Puławianie z PTKKF by się nie powstydzili. Wśród zawodników konsternacja i wyruszamy leniwym tempem na trasę. Prędkość na pierwszych dwóch kilometrach oscyluje w granicach 20-25km/h. Dopiero na pierwszym podjeździe atakuje Artur Kozak i grupa się rozpędza. Po chwili doganiamy go i peleton przez krótki czas jedzie razem. Przed pierwszym zakrętem atakuje Karcer. Nikt nie kwapi się do pościgu, ja pilnuję Artura i Radka Wasilewskiego, bo wiem, że są bardzo mocni. Na kolejnym podjeździe Artur odjeżdża z jeszcze jednym zawodnikiem i gonią Karcera. Na drugiej z sześciu pętli skacze Radek, ale udaje się go dojść. Na podjeździe rzuca krótkie „mastersi nas dochodzą”. Oglądam się za siebie i w tym czasie Radek z Przemkiem są już kilka metrów przede mną. Nie mam sił, żeby do nich doskoczyć, wchłania mnie peleton i w tym momencie wyścig się dla mnie kończy.

Kolejne pętle to jazda wspólnie z mastersami. Spokojnie wytrzymuję ich tempo i kontroluję skoki. Co jakiś czas widzimy przed sobą dwóch zawodników z mojej kategorii, jeden z nich to Przemo. Gdy mastersi zjeżdżają w kierunku mety ja i Michał Bujak, który także utknął w peletonie mastersów próbujemy dogonić Przema. Mamy do nich minutę straty, ale ok 5-6km do mety już nie widzimy ich w miejscu, gdzie jest „agrawka” i odpuszczamy pogoń. Przy okazji zwracam uwagę na bardzo nieładne zachowanie kolegi, który po zjedzeniu żela pieprznął opakowanie w krzaki. Wtedy nie miałem nawet siły zwrócić mu uwagę, na mecie zapomniałem, więc robię to teraz, nieładnie! Finish minimalnie przegrywam i na metę dojeżdżam 9. z czasem 1:53:26. Wyścigu do udanych zaliczyć nie mogę, ale liczyłem się ze słabym wynikiem, zwłaszcza, że dzień wcześniej bardzo mocno pojechałem w Puławach. Jeśli chodzi o pozytywy to na pewno był to bardzo wartościowy trening, doświadczenie w ściganiu na szosie także się przyda :)

Po zakończeniu rywalizacji można było spokojnie pogadać ze znajomymi, napić się izotonika i wciągnąć kiełbachę (a to wszystko w ramach opłaty startowej, która wynosiła jedyne 16zł!). Wyścig słaby, trening dobry, atmosfera świetna, pogoda super, zatem dzień można było zaliczyć do udanych. Póki co zdecydowanie bardziej leży mi MTB, ale urozmaicenie w postaci szosy także jest fajne. Na ten rok nie planuję więcej takich wyścigów, ale w przyszłym roku chętnie bym jakąś szoskę pojechał, najlepiej upragnione Tatry Tour, na które w tym roku nie znalazło się miejsce w moim kalendarzu :)

2013.06.15 – Puławy – XC

2013.06.15Po maratonowych bojach przyszedł czas na kolejny puławski Czempionat :) Do wyścigu podszedłem bardzo zmotywowany i skoncentrowany, bo wiedziałem, że jest duża szansa na wywalczenie podium. Puławy przywitały nas mżawką, spokojnie się przebrałem i jako jeden z pierwszych wyjechałem na rozgrzewkę i dokładne zapoznanie z trasą. Tym razem była ona bardzo szybka z jednym piaszczystym podbiegiem, a jakże! ;) Oprócz końcówki dało się go wjechać prawie w całości, wystarczył dobry rozpęd i błyskawiczna redukcja w połowie. Po trzech kółkach trasę miałem już całkiem dobrze opanowaną i mogłem spokojnie rozgrzewać się na stadionie, który pomimo braku kilku czołowych zawodników z LKKG i Erkado wcale nie świecił pustkami, można wręcz powiedzieć, że frekwencja była naprawdę wysoka.

Tym razem czekało nas 7 pętli po 2,8km. Ustawiłem się na dobrej pozycji, bardzo skupiony żeby szybko wpiąć się w bloki i w czołówce wjechać w las. Start tym razem bez zaskoczenia, odliczanie i ruszamy. Wpinam się szybko, pierwszy podjazd i do lasu wjeżdżam piąty. Jest super, trzymam się za chłopakami i szybko przeskakuję za Kamila Różalskiego na drugą pozycję. Czuję się bardzo dobrze, utrzymuję mu koło i tak przejeżdżamy pierwsze kółko. Na drugiej pętli wychodzę na prowadzenie i to ja ciągnę grupę. Szok! Mimo to, staram się nie spalać, po kilku minutach przepuszczam przed siebie Michała Janiszka i jadę dalej w czubie. Od trzeciego kółka jedzie nas już „tylko” 7, w tym w sumie 4 osoby z mojej kategorii. Po podbiegu robi się małe zamieszanie, atakuje Filip Owczarek, ale gonię za nim i spokojnie go dochodzimy. Jadę bardzo mądrze, kiedy trzeba wiozę się na kole, a przed strategicznym podbiegiem staram się wychodzić na czoło, bo widzę, że chyba wjeżdżam najdalej, więc nie chcę utknąć w połowie za kimś wolniejszym. Ta taktyka się opłaca, bo za każdym razem jestem tam na dobrej pozycji. Oczywiście bieganie daje w kość, mimo, że odcinek jest bardzo krótki, ale przed nawrotem i zjazdem trzeba mocno walczyć o pozycję.

Cały czas obserwuję Bartka Brodę oraz początek grupy, żeby być gotowym w razie odjazdu. Ale grupa jest wyjątkowo wyrównana i nikt nie jest w stanie wypracować większej przewagi. Dwa kółka przed końcem trochę przyspieszamy, jest mocno, ale się trzymam, a wręcz jestem w szoku, bo ciągle czuję się świetnie. Wjeżdżamy na ostatnie kółko, odpada Bartek i już wiem, że będę na podium. Obserwuję chłopaków i widzę, że jest cień szansy na nawiązanie walki na końcówce. Filip z Michałem trochę odjeżdżają, ale za to ja uciekam Przemkowi i Kamilowi, cisnę ile jest pod nogą, bo okazja żeby ich objechać nie zdarza się codziennie. Niestety, jeden z zakrętów zauważam w ostatniej chwili, dochodzi do mnie Kamil i momentalnie odjeżdża. Stratę do Filipa i Michała ma dużą, ale jestem przekonany, że ich łyknie i nie mając sił odpuszczam pogoń. Przemek jednak też mnie wyprzedza, ale Robertowi się nie daję i po 46 minutach wjeżdżam 5. Open i 3. w kat., tracąc do zwycięzców zaledwie kilkanaście sekund. To kolejny wyścig, który pojechałem bardzo mądrze, i w którym czuć było, że „jest pod nogą”. Kolejne podium w tym sezonie zaliczone, jest też awans na 5. miejsce w generalce GP. To był jeden z tych wyścigów, po których mogę być z siebie bardzo zadowolony, nie tylko ze względu na miejsce, ale także ze względu na bardzo dobrą jazdę. No i chyba pierwszy raz w życiu jechałem w trakcie wyścigu na prowadzeniu, jaram się tym jak dziecko i chcę więcej! :D