Tag: Wyścig

2013.06.23 – Suchedniów – ŚLR

2013.06.23Czwarta w tym roku odsłona ŚLR miała miejsce w Suchedniowie. Trasę pamiętałem z ubiegłego sezonu jako wymagającą fizycznie oraz technicznie, a przez cały rok pierwszym skojarzeniem na słowo Suchedniów był niekończący się podjazd po łące, który na drugiej pętli stanowił prawdziwą drogę przez mękę. Przygotowany dużo lepiej niż w ubiegłym roku byłem pełen optymizmu w trakcie sezonu i chciałem zmierzyć się z Suchedniowem z lepszym efektem niż za pierwszym razem. Tuż przed wyścigiem sytuacja nie wyglądała jednak zbyt wesoło. Amortyzator ciągle nie działał, w dodatku dopadło mnie lekkie zmęczenie sezonem, zatem na starcie bardziej niż o poprawie pozycji z Nowin myślałem o tym, żeby przyzwoicie przejechać wyścig i przywieźć kolejne punkty do generalki.

Po niezłej rozgrzewce wjeżdżam do pierwszego sektora, dumnie staję pod samą taśmą i z Darkiem czekam na start. Ruszamy na rozbiegówkę, trzymam się w miarę z przodu, oszczędzam siły. Na asfaltowym podjeździe także bez szaleństw, najpierw w czubie, ale później spokojnie daję się wyprzedzić kilku zawodnikom. Gdy jesteśmy tuż przed lasem błyskawicznie przeskakuję na sam przód i jako jeden z pierwszych wjeżdżam w pełną kałuż leśną drogę. Jest to świetny manewr, gdyż z przodu jest dużo bezpieczniej, bezstresowo omijam wszystkie dziury i kałuże i jadę swoje. Tempo nie jest zawrotne, dopiero po pewnym czasie najlepsi zaczynają zwierać szyki i przechodzić do przodu. Jedziemy dużą grupą po szutrach. Góra-dół-góra-dół. W ubiegłym roku tutaj umierałem, teraz trzymam koło i się rozgrzewam. Wszystko idzie świetnie aż do momentu kiedy wjeżdżamy na brukową drogę. Telepie mną tutaj ogromnie, sztywny jak trup amor daje o sobie znać i zaczynam tracić kontakt z czołówką. W pewnym momencie łapię się za Przemkiem Kozą, ale błotne odcinki jeszcze bardziej wybijają mnie z rytmu i zostaję. Trasa technicznie jest bardzo trudna, opony kiepsko sobie radzą z wszechobecną mazią, brak umiejętności jazdy w błocie jest widoczny jak na dłoni . Dopiero na twardszych odcinkach zaczynam się rozkręcać i gonię. Jest dużo bardzo stromych podjazdów, jeden albo dwa muszę wprowadzać z buta. Bardzo długi odcinek jadę z Garym i Mirkiem z Afor Adventure Park. Chcę ich urwać, ale ilekroć przyspieszę na podjeździe, tyle razy dochodzą mnie na zjeździe, natomiast gdy oni urywają mnie na zjazdach ja spawam na podjazdach. W pewnym momencie udaje się na dłuższy czas oderwać, łapię się za liderem z Fana, który jakimś cudem znalazł się z nami na trasie, ale szybko odpuszczam, gdy ten przyspiesza na podjeździe.

Do 60km wszystko idzie bardzo dobrze. Nie jadę co prawda rewelacyjnie, ale trzymam poziom i noga całkiem nieźle podaje, można być zadowolonym. Na sztywno jakoś radzę sobie na szybkich zjazdach, podobnie na tych technicznych, najeżonych głazami, które jednak z powodu braku amortyzacji muszę pokonywać bardzo wolno. Jedynie przy Kamieniu Michniowskim wolę nie ryzykować i schodzę. Pełna koncentracja umożliwia bezpieczne zjeżdżanie na pozostałych odcinkach, ale jest to mało komfortowe. Na drugiej pętli przypominam sobie zimowe ćwiczenia na siłowni, dzięki którym ręce ledwo, ale dają radę i jestem w stanie panować nad rowerem. Po przejechaniu 60km zaczynają się problemy, puszczam koło na błocie, chłopaki zyskują kilkanaście metrów, próbuję się zagiąć i dospawać, ale pod nogą zero mocy. Mogę tylko obserwować jak grupa mi odjeżdża, nie jestem w stanie nic z tym zrobić, po prostu wyraźnie brakuje sił. Staram się przeczekać i jechać mądrze aż noga zacznie znowu podawać, ale jestem tak zmęczony, ze kamienie na trasie stają się coraz większe, podjazdy bardziej strome, a błoto bardziej grząskie. Męczę się tak ok. 10km, tracę na szczęście tylko jedno, może dwa miejsca. Dzięki rozsądnej jeździe udaje mi się uniknąć skurczów, które na jednym z podjazdów są już bardzo blisko. Po 70km czuję się już lepiej i próbuję wykrzesać resztki sił na końcówkę, która mimo to idzie opornie, ciężko zmusić nogi do kręcenia. Kilka kilometrów przed metą dogania mnie kolejny zawodnik, siadam mu na koło i się wiozę, tempo jest mocne, ale do wytrzymania. Niestety znowu błoto krzyżuje mi plany, popełniam błąd, który kosztuje mnie kilka sekund, rywal odjeżdża, gonię ile sił, ale jednak jestem za słaby. Na metę wjeżdżam na 23. pozycji Open i 15. w Elicie, z czasem 5:04:00. Do pierwszej 20 nie udało się wjechać, więc maratonu do udanych zaliczyć nie mogę. To było bardzo trudne 5 godzin i mogę się jedynie cieszyć z tego, że wyścig jest już za mną.

Na koniec czuję się w obowiązku napisać kilka słów o trasie i organizacji i czynię to z ogromną przyjemnością. Organizatorzy ŚLR po raz kolejny udowodnili, że jest to jeden z najlepszych cykli MTB w Polsce. Sprawnie działające biuro, zabezpieczenie i oznakowanie trasy, bogate w owoce, izotoniki i świetnie obsługiwane bufety, oraz prysznice z ciepłą wodą na mecie to rzeczy, które dają zawodnikom komfort i sprawiają, że można skupić się na sportowej rywalizacji. A sama rywalizacja, na bezkompromisowo wyznaczonej trasie, po najbardziej wymagających ścieżkach w okolicy, każdemu zawodnikowi, któremu zależy na podnoszeniu swoich umiejętności, sprawić musi ogromną satysfakcję. Poniewierające zjazdy i podjazdy, na których roi się od błota i kamieni to czynniki sprawiające, że takie trasy jak ta w Suchedniowie spokojnie mogą być uznane za esencję MTB i służyć za wzór dla organizatorów Pucharu Polski MTB, który przy ŚLR z kolarstwem górskim ma tyle wspólnego co rower z marketu z najlepszymi sprzętami światowej czołówki. Chylę czoła przed Organizatorami i cieszę się, że Mazi nie idzie w kierunku Mazovii i Skandii i stara się wyznaczać maksymalnie wymagające trasy, wyciągając jednocześnie wnioski z popełnianych w przeszłości błędów i stale doskonaląc mój ulubiony cykl maratonów MTB!

2013.06.16 – Wilkołaz – Memoriał Józefa Kloca

Po Grand Prix Puław byłem raczej nastawiony na odpoczynek w niedzielę, ale po konsultacji z Tomkiem wybrałem się na wyścig szosowy do pobliskiego Wilkołaza. To dopiero mój trzeci wyścig na szosie (pierwsze dwa były bardzo dawno – w 2009), więc szykowałem się przede wszystkim na zrobienie mocnego 66,5km treningu i zebranie cennego doświadczenia. W niedzielny poranek noga nie wydawała się zbyt świeża, ale wiedziałem, że na wyścig się jeszcze nadaje. Do Wilkołaza pojechałem z Karcerem i Przemem, którzy startowali w tej samej kategorii (Open bez licencji 20-40 lat). Na miejscu oprócz znajomych ekip MayDaya i BSK Miód Kozacki można było dostrzec zawodników z Rzeszowa czy Białorusi, ale to wszystko albo mastersi albo juniorzy, nasza kategoria niestety nie była zbyt licznie obsadzona.

Start wyścigu następuje w sposób tak nagły, że nawet Puławianie z PTKKF by się nie powstydzili. Wśród zawodników konsternacja i wyruszamy leniwym tempem na trasę. Prędkość na pierwszych dwóch kilometrach oscyluje w granicach 20-25km/h. Dopiero na pierwszym podjeździe atakuje Artur Kozak i grupa się rozpędza. Po chwili doganiamy go i peleton przez krótki czas jedzie razem. Przed pierwszym zakrętem atakuje Karcer. Nikt nie kwapi się do pościgu, ja pilnuję Artura i Radka Wasilewskiego, bo wiem, że są bardzo mocni. Na kolejnym podjeździe Artur odjeżdża z jeszcze jednym zawodnikiem i gonią Karcera. Na drugiej z sześciu pętli skacze Radek, ale udaje się go dojść. Na podjeździe rzuca krótkie „mastersi nas dochodzą”. Oglądam się za siebie i w tym czasie Radek z Przemkiem są już kilka metrów przede mną. Nie mam sił, żeby do nich doskoczyć, wchłania mnie peleton i w tym momencie wyścig się dla mnie kończy.

Kolejne pętle to jazda wspólnie z mastersami. Spokojnie wytrzymuję ich tempo i kontroluję skoki. Co jakiś czas widzimy przed sobą dwóch zawodników z mojej kategorii, jeden z nich to Przemo. Gdy mastersi zjeżdżają w kierunku mety ja i Michał Bujak, który także utknął w peletonie mastersów próbujemy dogonić Przema. Mamy do nich minutę straty, ale ok 5-6km do mety już nie widzimy ich w miejscu, gdzie jest „agrawka” i odpuszczamy pogoń. Przy okazji zwracam uwagę na bardzo nieładne zachowanie kolegi, który po zjedzeniu żela pieprznął opakowanie w krzaki. Wtedy nie miałem nawet siły zwrócić mu uwagę, na mecie zapomniałem, więc robię to teraz, nieładnie! Finish minimalnie przegrywam i na metę dojeżdżam 9. z czasem 1:53:26. Wyścigu do udanych zaliczyć nie mogę, ale liczyłem się ze słabym wynikiem, zwłaszcza, że dzień wcześniej bardzo mocno pojechałem w Puławach. Jeśli chodzi o pozytywy to na pewno był to bardzo wartościowy trening, doświadczenie w ściganiu na szosie także się przyda :)

Po zakończeniu rywalizacji można było spokojnie pogadać ze znajomymi, napić się izotonika i wciągnąć kiełbachę (a to wszystko w ramach opłaty startowej, która wynosiła jedyne 16zł!). Wyścig słaby, trening dobry, atmosfera świetna, pogoda super, zatem dzień można było zaliczyć do udanych. Póki co zdecydowanie bardziej leży mi MTB, ale urozmaicenie w postaci szosy także jest fajne. Na ten rok nie planuję więcej takich wyścigów, ale w przyszłym roku chętnie bym jakąś szoskę pojechał, najlepiej upragnione Tatry Tour, na które w tym roku nie znalazło się miejsce w moim kalendarzu :)

2013.06.15 – Puławy – XC

2013.06.15Po maratonowych bojach przyszedł czas na kolejny puławski Czempionat :) Do wyścigu podszedłem bardzo zmotywowany i skoncentrowany, bo wiedziałem, że jest duża szansa na wywalczenie podium. Puławy przywitały nas mżawką, spokojnie się przebrałem i jako jeden z pierwszych wyjechałem na rozgrzewkę i dokładne zapoznanie z trasą. Tym razem była ona bardzo szybka z jednym piaszczystym podbiegiem, a jakże! ;) Oprócz końcówki dało się go wjechać prawie w całości, wystarczył dobry rozpęd i błyskawiczna redukcja w połowie. Po trzech kółkach trasę miałem już całkiem dobrze opanowaną i mogłem spokojnie rozgrzewać się na stadionie, który pomimo braku kilku czołowych zawodników z LKKG i Erkado wcale nie świecił pustkami, można wręcz powiedzieć, że frekwencja była naprawdę wysoka.

Tym razem czekało nas 7 pętli po 2,8km. Ustawiłem się na dobrej pozycji, bardzo skupiony żeby szybko wpiąć się w bloki i w czołówce wjechać w las. Start tym razem bez zaskoczenia, odliczanie i ruszamy. Wpinam się szybko, pierwszy podjazd i do lasu wjeżdżam piąty. Jest super, trzymam się za chłopakami i szybko przeskakuję za Kamila Różalskiego na drugą pozycję. Czuję się bardzo dobrze, utrzymuję mu koło i tak przejeżdżamy pierwsze kółko. Na drugiej pętli wychodzę na prowadzenie i to ja ciągnę grupę. Szok! Mimo to, staram się nie spalać, po kilku minutach przepuszczam przed siebie Michała Janiszka i jadę dalej w czubie. Od trzeciego kółka jedzie nas już „tylko” 7, w tym w sumie 4 osoby z mojej kategorii. Po podbiegu robi się małe zamieszanie, atakuje Filip Owczarek, ale gonię za nim i spokojnie go dochodzimy. Jadę bardzo mądrze, kiedy trzeba wiozę się na kole, a przed strategicznym podbiegiem staram się wychodzić na czoło, bo widzę, że chyba wjeżdżam najdalej, więc nie chcę utknąć w połowie za kimś wolniejszym. Ta taktyka się opłaca, bo za każdym razem jestem tam na dobrej pozycji. Oczywiście bieganie daje w kość, mimo, że odcinek jest bardzo krótki, ale przed nawrotem i zjazdem trzeba mocno walczyć o pozycję.

Cały czas obserwuję Bartka Brodę oraz początek grupy, żeby być gotowym w razie odjazdu. Ale grupa jest wyjątkowo wyrównana i nikt nie jest w stanie wypracować większej przewagi. Dwa kółka przed końcem trochę przyspieszamy, jest mocno, ale się trzymam, a wręcz jestem w szoku, bo ciągle czuję się świetnie. Wjeżdżamy na ostatnie kółko, odpada Bartek i już wiem, że będę na podium. Obserwuję chłopaków i widzę, że jest cień szansy na nawiązanie walki na końcówce. Filip z Michałem trochę odjeżdżają, ale za to ja uciekam Przemkowi i Kamilowi, cisnę ile jest pod nogą, bo okazja żeby ich objechać nie zdarza się codziennie. Niestety, jeden z zakrętów zauważam w ostatniej chwili, dochodzi do mnie Kamil i momentalnie odjeżdża. Stratę do Filipa i Michała ma dużą, ale jestem przekonany, że ich łyknie i nie mając sił odpuszczam pogoń. Przemek jednak też mnie wyprzedza, ale Robertowi się nie daję i po 46 minutach wjeżdżam 5. Open i 3. w kat., tracąc do zwycięzców zaledwie kilkanaście sekund. To kolejny wyścig, który pojechałem bardzo mądrze, i w którym czuć było, że „jest pod nogą”. Kolejne podium w tym sezonie zaliczone, jest też awans na 5. miejsce w generalce GP. To był jeden z tych wyścigów, po których mogę być z siebie bardzo zadowolony, nie tylko ze względu na miejsce, ale także ze względu na bardzo dobrą jazdę. No i chyba pierwszy raz w życiu jechałem w trakcie wyścigu na prowadzeniu, jaram się tym jak dziecko i chcę więcej! :D

2013.06.09 – Family Cup – Lublin

2013.06.09Dzień po strzyżowskim maratonie kolejny wyścig, na którym nie mogło mnie zabraknąć. Nie dość, że rozgrywany „pod domem” to jeszcze współorganizowany przez Rowerowy Lublin, zatem start obowiązkowy. Kilka minut po 11 zjawiam się na Słonecznym Wrotkowie, gdzie trwają już zawody dla najmłodszych, objeżdżam rundę i stwierdzam, że lekko nie będzie, w końcu przez noc amor się nie naprawił, a korzenie z trasy nie zniknęły. Mimo to, podium wydaje się być w zasięgu. Godzina startu jest ciągle nieznana, to trochę niedobrze, ale jest przynajmniej okazja żeby porozmawiać ze wszystkimi znajomymi i rzucić okiem na wcześniejsze wyścigi.

Ostatecznie startujemy około 14:15, razem z kategorią Orlików. Ustawiam się w pierwszej linii, jest tak ciasno, że praktycznie stykamy się wszyscy kierownicami. Niestety widać, że są to zawody amatorów, każdy musi stać z przodu i basta! 3…2…1 i jedziemy. Na kraksę w takich warunkach nie trzeba długo czekać i już po kilkudziesięciu metrach tuż przede mną frunie Tomek Czapla. W ostatniej chwili hamuję, omijam go i w tym czasie czołówka odjeżdża w siną dal, a za nimi tworzy się długi sznur wolniejszych zawodników. Gonię ile sił w nogach, ale na singlach wyprzedzanie jest prawie niemożliwe. Do tego na najbardziej stromym „podjeździe” kilku „wycinaków” podprowadza, co skutecznie mnie przyblokowuje i ostatecznie grzebie moje szanse na dogonienie czołówki. Gonię wspólnie z Michałem Sztembisem, ale mamy sporą stratę do najlepszych. W rejonie nawrotu, gdzie widać kolarzy jadących z naprzeciwka obliczam, że jadę na czwartym miejscu w kategorii. Kręcę mocno, ale na każdym kółku mam mniej więcej taką samą stratę do Andrzeja Cebuli, który jedzie trzeci. Z okrążenia na okrążenie minimalnie powiększam przewagę nad Michałem, jest to jednak ciągle niewiele, w porywach kilkanaście sekund, mimo to czuję, że nie będzie mi on zagrażał, zresztą i tak skupiam się na tym co z przodu. Dwa kółka do końca widzę, że nie dam rady dojść chłopaków i po prostu staram się utrzymać tempo do końca. Wyścig kończę z czasem 49:24 na 4. pozycji w swojej kategorii i 7. open. Wygrywa niezagrożenie Tomek Bala, który startuje poza konkurencją, a w mojej kategorii Kamil Różalski i Tomek Siewierski. Wyprzedzają mnie także Szymek i Wojtek z kat. Orlik.

Na mecie czuję ogromny niedosyt i nie mogę przeboleć pechowego początku. Byłem za słaby, żeby dojść Kamila i Tomka, przed wyścigiem nawet nie łudziłem się, ze mogę ich objechać, ale jeśli jechałbym z Andrzejem, który zajął trzecie miejsce to myślę, że walka toczyłaby się do samego końca. Szkoda, że wyszło tak kiepsko, bo taka szansa na podium w Family Cup może się już nie powtórzyć. Jeśli chodzi o pozytywy z samego wyścigu to próżno ich szukać. Po tętnie było widać zmęczenie, Strzyżów dawał o sobie znać, ale zdziwiłbym się mocno, gdyby było inaczej. Cieszyła na pewno licznie zgromadzona publiczność, dopingująca kolarzy, miło było słyszeć motywujące okrzyki pod swoim adresem, dziękuję. Tym bardziej szkoda, że pojechałem tak słabo. Co do samej organizacji imprezy to duże brawa dla Kuby i wszystkich wspierających go członków i sympatyków Rowerowego Lublina. Mimo, że nie było ich zbyt wielu do pomocy to zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby to miało ręce i nogi. Szkoda, że nie było więcej osób do obstawiania trasy, bo niedzielni spacerowicze momentami nic nie robili sobie z tego, że właśnie trwa wyścig kolarski. Drugi minus to brak podania godzin startów, na przyszłość trzeba to poprawić. Poza tymi dwoma niedociągnięciami wszystko było super, dodatkowo dopisała pogoda, a więc także i frekwencja była wysoka. Takie imprezy to świetna promocja sportu wśród dzieciaków, może spośród najmłodszych, których rywalizacja była zresztą najbardziej widowiskowa, znajdzie się w przyszłości jakaś gwiazda kolarstwa :)